- Strona główna
- O mieście
- Multimedia
- Inscenizacje Historyczne
- Łowicz 1939 (rekonstrukcja 2008)
- Wspomnienia Jerzego Miecznikowskiego – „Mój wrzesień 1939 roku”
Czy wiesz, że ... ?
Stary Rynek
Sercem Łowicza jest Stary Rynek, przy którym do dziś zachowało się wiele cennych zabytków architektury. Rynek przez kilka stuleci pełnił funkcje handlowe – od średniowiecza odbywały się na nim targi cotygodniowe i doroczne słynne jarmarki. Na rynku stoją dwa pomniki – Synom Ziemi Łowickiej z 1927 roku i Papieża Jana Pawła II odsłonięty w 2000 roku.
Atmosfera zbliżającej się wojny była wyczuwalna dla wszystkich. Gazety, przemówienia, plakaty, pewne przygotowania nawet dowodziły zbliżenie się groźby napaści hitlerowskiej Rzeszy. Nikły nadzieje na zażegnanie konfliktu. Nikt jednak nie wyobraził sobie jaka będzie ta wojna, ani z tych którzy już wojnę przeżyli, ani z młodych, którzy jeszcze tego nie doświadczyli.
Wróciliśmy z obozu 49 Kolejowej Mazowieckiej Drużyny Harcerskiej z Porzecza za Grodnem wcześniej, w sierpniu. Pamiętam ognisko patriotyczne koło dworca kolejowego. Szybko włączyłem się do pracy przy kopaniu rowów przeciwlotniczych w Saskim Ogrodzie, na Starym i Nowym Rynku. Rozpocząłem również służbę w OPLGaz. Kierownikiem i moim przełożonym był starszy już p. Ostrowski, mieszkający w sąsiedniej posesji, a rejon naszego działania obejmował część ulicy Mostowej.
Krótkie szkolenie przygotowało nas do pełnienia naszych obowiązków. Należało do nich: przygotowanie pomieszczeń zastępczych (prowizorycznych schronów), obserwacje przeciwlotnicze, sprawdzanie zaciemnienia, klejenie szyb białymi, papierowymi paskami, przygotowanie środków przeciwgazowych. Prace te pochłonęły mnie, jeszcze nie szesnastoletniego harcerza, bez reszty. Pamiętam również zbiórkę starszych harcerzy na boisku Szkoły Ćwiczeń i Seminarium, na której pobieżnie przeszkolono nas z bronią długą i zasadami służby wartowniczej.
I wreszcie wiadomość: „Wojna!” Hitlerowska Rzesza uderzyła na Polskę- -naszą Ojczyznę, na całej długości naszych granic. Orędzie Prezydenta, Rozkaz Naczelnego Wodza – walki trwają. Gorączkowy ruch wszędzie, ludzie przy głośnikach radiowych słuchają wiadomości. Wysoko na niebie samoloty, strzały i huki.
W niedzielę 3-go września znów wrogie samoloty nad Łowiczem, bombardowanie. Zamiast do kina pobiegłem na łąki Niebudka zobaczyć leje po bombach. Nie zrobiły na mnie większego wrażenia. Wśród kopek siana półtora metra doły. Nie było ofiar. Ale jak mówili bombardowany był dworzec, gdzie były liczne ofiary. Wróciłem szybko do domu, jeśli nie przestraszony, to pełen obaw. Zacierają się w pamięci już poszczególne dni, coraz szybciej zaczyna biec czas. Nie najlepsze wiadomości z frontu, pokazują się uciekinierzy z terenów nadgranicznych, są przestraszeni, opowiadają straszne rzeczy, trudno nam w to uwierzyć.
W poniedziałek lub wtorek wiadomość: obejmujemy służbę wartowniczą na mostach. Rano we wtorek lub w środę zbiórka, udajemy się po broń na ul. Sienkiewicza, do magazynu PW. Otrzymałem tam francuski karabin prawie tak długi jak mój wzrost, trzystrzałowy, pojedynczą ładownicę (w ładownicy trzy naboje w łódce), pas i długi, spiczasty bagnet. Tak uzbrojeni jesteśmy rozprowadzani na posterunki przez jakiegoś podoficera. Mnie przypadł most drewniany na Uchance, przed ruinami zamku.
Na most na Bzurze poszedł kolega, również harcerz o nazwisku Pokrant (Jak słyszałem potem rodzina przyjęła volkslistę, on poszedł do wojska i zginął w ataku na Kretę jako „Fallsturmjeger”). Od 9-tej rozpocząłem swą służbą. Poinformowano nas, że działa niemiecka V kolumna, że mamy nie dopuścić do zniszczenia lub spalenia mostu. Dzień był piękny, słoneczny, jak wszystkie tamte dni.
Stojąc tam na moście widziałem ciekawe wydarzenie. Z trzech lecących, nie tak wysoko samolotów niemieckich jeden został na moich oczach strącony, rozsypał się trafiony przez artylerię przeciwlotniczą. Posypały się spadające kawałki blach lśniące w słońcu. Pozostałe dwa poleciały dalej otoczone wiankiem rwących się pocisków. Po zestrzelonym samolocie pozostał wolno spływający „biały balon”. Wywołał on sporą panikę. Od biegnących z miasta przez mój most wojskowych (ktoś pędził w stronę Małszyc na rowerze) dowiedziałem się, że może to być pojemnik z gazem trującym. Wojskowi przygotowywali maski, ktoś strzelał z karabinu do pojemnika, aby gaz rozszedł się tam w górze zanim spadnie na ziemie.
Ogarnął mnie strach. Z posterunku zejść nie mogłem, nie miałem maski i grozi mi śmierć. Zszedłem do rzeczki, namoczyłem chusteczkę do nosa i czekałem co będzie dalej, rozglądając się pilnie po okolicy. Nie było gazu. Jak później mówili był to spadochron z częścią ciała lotnika i dlatego tak wolno spadał.
Potem szosą zaczęły jechać samochody prywatne uciekinierów, często z rannymi żołnierzami ze zbombardowanego pociągu w Jackowicach. Samochody zabierano rannych. Byli to pierwsi ranni, których widziałem.
Te wszystkie wydarzenia zmęczyły mnie. Było już po południu, może koło 16-tej. Zacząłem myśleć co będzie dalej. Czy ktoś nie zapomniał o tym, że my tu stoimy na posterunku? Dopiero koło 18-tej zmieniły nas posterunki PW. Mieliśmy kłopoty z oddaniem broni, magazyn był zamknięty. W końcu ściągnięto kogoś kto odebrał od nas broń. Wróciłem do domu głodny i zmęczony.
Następny dzień, jeśli się nie mylę, to bombardowanie i pożar miasta. Zrzucono dużo małych bomb zapalających. Nie jest to takie groźne jeśli czuwają ludzie, przygotowani do ich ugaszenia. Ale wielu mieszkańców miasta opuściło swe domostwa i chroniło się w bezpieczniejsze miejsca, w okolicznych wsiach. Dlatego rozszalały się pożary. Pali się na Zduńskiej, na Starym Rynku, Mostowej. Płonie budynek gimnazjum.
Ugasiliśmy trzy takie bombki na strychu budynku Mostowej 3, ale wokół szaleją dalej pożary. Brak sił i odporności psychicznej spowodował, że i my z całą rodziną opuszczamy dom i udajemy się przez most, przejazd kolejowy, koło browaru ulicą Chełmońskiego. Zatrzymujemy się u znajomych (naszej dawnej niani p. Marii Płuski). Zmęczeni zasypiamy.
Rano budzi nas warkot – Niemcy! Jadą samochody, motocykle, wyrośnięci, w gumowych, zielonych płaszczach, w okularach. Nie zwracają na nas zupełnie uwagi. Jadą w kierunku Boczek, Chąśna, Rybna.
Dociera do nas wiadomość, że przy ulicy Warszawskiej Niemcy rozstrzelali kilku harcerzy. Matka ściąga z nas (z bratem) harcerskie mundury, przebiera w gimnazjalne ubrania, obcina lśniące guziki i tarcze. Biegnę na przełaj zobaczyć na Warszawską. Tak, w dołach koło cegielni wrzuceni w mundurach. Wokół stoi trochę wystraszonych ludzi. W tamtych chwilach rozpoczęła się moja harcerska wojna z Niemcami.
Wracam do rodziców i udajemy się do miasta. Było to chyba 9-go września, ale co do tego nie mam pewności. Z bratem udajemy się w stronę rynku. Wchodzimy do wypalonego budynku gimnazjum. Są jeszcze stropy, a róg budynku przy Rynku i Mostowej, choć okopcony, ale nie spalony. Spotykamy księdza prefekta Zawadzkiego. Zagania nas do roboty.
Na wózek ładujemy niespalone akta szkoły, portret patrona szkoły ks. Józefa Poniatowskiego, zdejmujemy nietknięty sztandar szkoły z całą gablotą, ładujemy na wózek deską do góry i jeszcze z kimś młodym. We czwórkę wywozimy to przez rynek do Kościoła Popijarskiego i składamy w prawej wieży kościelnej. Wracając do domu czuję, że pomimo tych nieszczęść i przeżyć, zrobiłem coś dobrego, coś przeciwko Niemcom.
Ale następne dni będą jeszcze bogatsze w wojenne wydarzenia. Noc spędzamy w małej piwniczce pod werandą. Okienko, jeszcze przed wybuchem wojny, opatrzyłem workiem ze szmatami i obsypałem ziemią. W tej niedużej piwniczce, prócz naszej pięcioosobowej rodziny, schroniła się p. Brzozowska z córką i nasz mały, biały w czarne łatki piesek – „Zulejka”. Piwniczka nie miała stropu, a tylko lewary i deski. Wchodziło się do niej po drabinie. Aby zwiększyć nasze bezpieczeństwo rzuciliśmy na klapę dwie gęste siatki druciane z łóżek.
W nocy zbudził nas jakiś ruch, niemieckie gardłowe komendy, strzały. Najpierw pojedyncze, potem kanonada i jakieś wybuchy. Potężne reflektory oświetlają ogrody za naszym domem, przez jakiś czas nie słabnie kanonada. W piwnicy szeptem odmawiam modlitwy. Trwa to bardzo długo, tak nam się wydaje. Co jakiś czas potężne okrzyki „Hurra!”, „Hurra!” każą nam się domyślać, że trwa zacięta walka. Wreszcie zaczęło dnieć i zrobiło się cicho.
Z wielkim wysiłkiem podnosimy klapę z siatką i brat mój Tadeusz zaczął wychodzić po drabinie, by zobaczyć co się dzieje na podwórku. Ledwie wychylił głowę nad parapet okien, a tu nagle sypnęły serie z automatów w jego stronę. Poleciały resztki szyb z okien, z trzaskiem zamknęła się klapa i spadły na nią maskujące ją siatki łóżek. Niemcy! Na podwórku Niemcy! Zauważyli naszą obecność. Za chwilę kolby rozbijają resztki okien i ciężkie, podkute buty słyszymy nad sobą.
Włażą następni żołdacy. Matka ściska pysk psa, by nas nie zdradził, siedzimy bez ruchu. A żołdacy krążą po wielkim, pięcioosobowym mieszkaniu, pustym, w którym leżą tylko pod ścianą sienniki ze słomą. Nocowali tu ewakuowani pracownicy PZUW z Konina i Turka, ale wyjechali dalej.
Słyszymy niemieckie przekleństwa, za jakiś czas wychodzą. I znów strzały i „Hurra!”. Robi się zupełnie widno co widzimy przez szpary przy klapie. Odczekawszy czas jakiś, znów próbujemy otworzyć naszą klapę – na podwórku Polacy, nasi żołnierze. Zapanowała wśród nas wielka radość. Wychodzimy szybko z naszej kryjówki, ale wokół nas zaczyna snuć się jakiś swąd – dym. Nasz dom się pali! Niemcy polali czymś leżące sienniki i podpalili. Zamknięte okiennice i brak powietrza nie pozwolił buchnąć płomieniom. Zetlały już leżące sienniki, spaliła się częściowo podłoga, palą się wewnątrz tynkowane ściany.
Matka przeprowadziła więc chorego ojca do dużych, sklepowych piwnic w budynku Mostowa 3, gdzie schroniło się wiele osób, a my przystępujemy do gaszenia. Otwieramy okiennice i okna, fala powietrza przegania dym, buchnął płomieniem pożar. Rąbiemy ściany czym kto ma, szczotkami dusimy płomienie, lejemy wodą. Przez okna z piętra wydostajemy się na dach. Stamtąd straszny widok. Palą się domy na Starym Rynku, płonie Kolegiata, walą się płonące wieże. Z wielkim trudem udało nam się ugasić pożar naszego domu.
Na podwórzu pełno naszych żołnierzy. Zmęczeni opowiadają o wyczerpujących marszach po 80 kilometrach na godzinę. Piją wodę z sokiem, której mama nie nadąża szykować. Moczą nogi i po chwili odpoczynku idą dalej.
Z bratem ruszamy oglądać pole walki. Obydwa mosty wysadzone. Przy drewnianym moście działko niemieckie, przy nim zabity Niemiec, już bez butów. Na brzegu rzeki, częściowo w wodzie nasz żołnierz, ranny. Podobno był już na moście kolejowym, kiedy Niemcy wysadzili most. Spadł odrzucony wybuchem i podczołgał się do brzegu. Znajduje się zaraz jakiś sanitariusz z noszami na dwukołowym wózku, pomagamy go wyciągnąć i z bratem i Karolem Brzozowskim i sanitariuszem transportujemy go do szpitala wojskowego w Klasztorze Bernardynek.
Przed naszą posesją wóz bojowy na gąsienicach i motocykl z przyczepą. Na pojazdach tych zrabowane mienie prywatne, materiały, nawet żelazko elektryczne Za załomem budynku Mostowa 3 drugie działko niemieckie przy nim dwóch zabitych żołnierzy. Tych trzech pochowano potem na klombie w Saskim Ogrodzie w pobliżu domu Mostowa 3. W Saskim Ogrodzie, na drewnianej werandzie przy „Polonii”, zgromadzono jeńców niemieckich wziętych w tych walkach. Jest ich około 60-ciu. Na rynku jeden zabity Niemiec. Chciał się poddać i sami Niemcy go zabili.
Tak pamiętam Łowicz w pierwszym okresie walk. Ale walka trwa nadal, Niemcy otrzymują posiłki. Uderzają znów na miasto. Zajmują nawet podobno Stary Rynek. Nasze wojska są za Bzurą. My między dwoma liniami na Mostowej. Atakują, posuwają się w stronę mostu. W połowie ulicy robią barykadę z żywych ludzi, wyciągniętych z piwnic, głównie domu Mostowa 3.
Mój ojciec leżał tam „bez życia” i dlatego dali mu spokój. Ginie wtedy piekarz z Mostowej Buder, trafiony w głowę. Nasz starszy kolega St. Kwaczyński był wtedy trafiony w palec ręki. A nasi znów atakują. Niemcy muszą się cofnąć. I wtedy, już dłużej nie czekając, z małym 6-cio letnim bratem na rowerze, z chorym ojcem, matką i bratem ruszamy, w jednym tylko możliwym kierunku – na północ. Przechodzimy po wąskiej kładce wysadzonego mostu, mijamy okopanych na wale, na wprost elektrowni, naszych żołnierzy i powoli idziemy, aby dalej od tego piekła.
Idziemy dokąd nam sił starcza. Mijamy wsie Sierżniki i Błędów. Wreszcie w jakiejś oborze, w tłumie uciekinierów próbujemy odpocząć, zasnąć. I znów w nocy ruch, wojsko. Odprzodkowują działa, ustawiają na stanowiskach. Każą nam wynosić się dalej, tu może być walka. Idziemy dalej, by gdzieś przykucnąć, dospać do rana. Straciliśmy już zupełnie rachubę czasu, jaki dzień tygodnia, miesiąca. W dzień trochę lepiej ale znów samoloty.
Trudno policzyć nadlatujące „Stukasy” (Junkersy-87). Nurkują i rzucają bomby na Kiernozię czy Czerniew, nadlatują następne i tak bez przerwy. Czy tam pozostanie jeszcze ktoś żywy? Jak długo to tak trwać może? Znów noc, gdzieś w dali kanonada, gdzieś dalej pożary. Wyczuwamy, że nie jest dobrze. Nikt z wojskowych nie chce z nami rozmawiać, nikt nic nie wie.
Wreszcie panika, nawet w części wojska. Niemieckie czołgi przerwały się gdzieś pod Sochaczewem czy Kozłowem. Wojsku trudno z nimi walczyć, nie ma bardzo czym, nie pomaga poświęcenie i bohaterstwo.
I wreszcie kapitulacja. Polski opór został zgnieciony przeważającymi siłami. Ta chwila zastała nas w Osieku. Przedtem jeszcze pogubiliśmy się z rodziną. Apatia ogarnęła wszystkich. Wszystko porozbijane – niczyje. Rozbity wóz, skrzynia, jakieś naczynia liturgiczne. Bezpańskie konie, niektóre ranne.
Chłopi z batami odganiają je od swojej koniczyny. Po kliku godzinach spotykamy ojca i brata. Jesteśmy więc wszyscy żywi. Czas myśleć o powrocie do domu. „Zorganizowaliśmy” jakąś porzuconą bryczkę, złapaliśmy z bratem spłoszonego konia, jakaś wojskowa taborowa uprząż, rower z tyłu przymocowany i ruszamy do domu. Smutna to była droga, smutni ludzie ze zwieszonymi głowami.
Wracamy na południe do swego miasta. Wreszcie znajome już strony, przejeżdżamy tory kolejowe. Naprzeciw kapliczki koło elektrowni niemiecka kuchnia polowa, dają zupę Polakom i filmują. Wielu ludzi przechodzi, zatrzymują się nawet na chwilę, nieliczni jednak tylko z garnkiem lub z miską podchodzą po zupę. Terkocze kamera filmowa. Jesteśmy bardzo głodni, od kilku dni nie jedliśmy nic gotowanego. Odwracamy głowy i przechodzimy.
Z trudem przeprowadzam, trzymając wystraszonego konia za uzdę, po wąskiej kładce prowizorycznego mostu. Jesteśmy na Mostowej. Prawie cała wypalona, nieliczne tylko zostały porozbijane domy. Próbuję wjechać bryczką w naszą posesję (pod 5-tym). Wystraszony koń szarpie się. Stopień bryczki przygniata mi nogę do słupa. Jestem kontuzjowany – krew. Bandażują mi nogę w kolanie. A domu naszego nie ma.
Drewniany pałacyk (wybudował go dla siebie właściciel garncarni Wekstain, a potem kupił go mój stryj Stanisław Worczyński) zniknął z powierzchni. Pozostało rumowisko cegieł i belek sterczących. W miejscu ogródka przed domem wielki lej po bombie. Nie widziałem jeszcze takiego dołu, koło 4 metrów głębokości z tych gruzów opuścili to miejsce z powodu naszego przyjazdu.
Zostaliśmy sami i przyszła rozpacz. Zanim zaczęliśmy gdzieś szukać jakiejś pomocy usiadłem na zwalonej belce, wyprostowałem bolącą, obandażowaną, prawie sztywną nogę. Gdybym umiał i mógł zapłakać. I wtedy właśnie, ja piętnastoletni, wątły chłopak zdałem sobie sprawę, że te wrześniowe przeżyte dni spowodowały, że stałem się kilka lat starszy, że przestałem być chłopcem.
Taki był mój wrzesień.
Wróciliśmy z obozu 49 Kolejowej Mazowieckiej Drużyny Harcerskiej z Porzecza za Grodnem wcześniej, w sierpniu. Pamiętam ognisko patriotyczne koło dworca kolejowego. Szybko włączyłem się do pracy przy kopaniu rowów przeciwlotniczych w Saskim Ogrodzie, na Starym i Nowym Rynku. Rozpocząłem również służbę w OPLGaz. Kierownikiem i moim przełożonym był starszy już p. Ostrowski, mieszkający w sąsiedniej posesji, a rejon naszego działania obejmował część ulicy Mostowej.
Krótkie szkolenie przygotowało nas do pełnienia naszych obowiązków. Należało do nich: przygotowanie pomieszczeń zastępczych (prowizorycznych schronów), obserwacje przeciwlotnicze, sprawdzanie zaciemnienia, klejenie szyb białymi, papierowymi paskami, przygotowanie środków przeciwgazowych. Prace te pochłonęły mnie, jeszcze nie szesnastoletniego harcerza, bez reszty. Pamiętam również zbiórkę starszych harcerzy na boisku Szkoły Ćwiczeń i Seminarium, na której pobieżnie przeszkolono nas z bronią długą i zasadami służby wartowniczej.
I wreszcie wiadomość: „Wojna!” Hitlerowska Rzesza uderzyła na Polskę- -naszą Ojczyznę, na całej długości naszych granic. Orędzie Prezydenta, Rozkaz Naczelnego Wodza – walki trwają. Gorączkowy ruch wszędzie, ludzie przy głośnikach radiowych słuchają wiadomości. Wysoko na niebie samoloty, strzały i huki.
W niedzielę 3-go września znów wrogie samoloty nad Łowiczem, bombardowanie. Zamiast do kina pobiegłem na łąki Niebudka zobaczyć leje po bombach. Nie zrobiły na mnie większego wrażenia. Wśród kopek siana półtora metra doły. Nie było ofiar. Ale jak mówili bombardowany był dworzec, gdzie były liczne ofiary. Wróciłem szybko do domu, jeśli nie przestraszony, to pełen obaw. Zacierają się w pamięci już poszczególne dni, coraz szybciej zaczyna biec czas. Nie najlepsze wiadomości z frontu, pokazują się uciekinierzy z terenów nadgranicznych, są przestraszeni, opowiadają straszne rzeczy, trudno nam w to uwierzyć.
W poniedziałek lub wtorek wiadomość: obejmujemy służbę wartowniczą na mostach. Rano we wtorek lub w środę zbiórka, udajemy się po broń na ul. Sienkiewicza, do magazynu PW. Otrzymałem tam francuski karabin prawie tak długi jak mój wzrost, trzystrzałowy, pojedynczą ładownicę (w ładownicy trzy naboje w łódce), pas i długi, spiczasty bagnet. Tak uzbrojeni jesteśmy rozprowadzani na posterunki przez jakiegoś podoficera. Mnie przypadł most drewniany na Uchance, przed ruinami zamku.
Na most na Bzurze poszedł kolega, również harcerz o nazwisku Pokrant (Jak słyszałem potem rodzina przyjęła volkslistę, on poszedł do wojska i zginął w ataku na Kretę jako „Fallsturmjeger”). Od 9-tej rozpocząłem swą służbą. Poinformowano nas, że działa niemiecka V kolumna, że mamy nie dopuścić do zniszczenia lub spalenia mostu. Dzień był piękny, słoneczny, jak wszystkie tamte dni.
Stojąc tam na moście widziałem ciekawe wydarzenie. Z trzech lecących, nie tak wysoko samolotów niemieckich jeden został na moich oczach strącony, rozsypał się trafiony przez artylerię przeciwlotniczą. Posypały się spadające kawałki blach lśniące w słońcu. Pozostałe dwa poleciały dalej otoczone wiankiem rwących się pocisków. Po zestrzelonym samolocie pozostał wolno spływający „biały balon”. Wywołał on sporą panikę. Od biegnących z miasta przez mój most wojskowych (ktoś pędził w stronę Małszyc na rowerze) dowiedziałem się, że może to być pojemnik z gazem trującym. Wojskowi przygotowywali maski, ktoś strzelał z karabinu do pojemnika, aby gaz rozszedł się tam w górze zanim spadnie na ziemie.
Ogarnął mnie strach. Z posterunku zejść nie mogłem, nie miałem maski i grozi mi śmierć. Zszedłem do rzeczki, namoczyłem chusteczkę do nosa i czekałem co będzie dalej, rozglądając się pilnie po okolicy. Nie było gazu. Jak później mówili był to spadochron z częścią ciała lotnika i dlatego tak wolno spadał.
Potem szosą zaczęły jechać samochody prywatne uciekinierów, często z rannymi żołnierzami ze zbombardowanego pociągu w Jackowicach. Samochody zabierano rannych. Byli to pierwsi ranni, których widziałem.
Te wszystkie wydarzenia zmęczyły mnie. Było już po południu, może koło 16-tej. Zacząłem myśleć co będzie dalej. Czy ktoś nie zapomniał o tym, że my tu stoimy na posterunku? Dopiero koło 18-tej zmieniły nas posterunki PW. Mieliśmy kłopoty z oddaniem broni, magazyn był zamknięty. W końcu ściągnięto kogoś kto odebrał od nas broń. Wróciłem do domu głodny i zmęczony.
Następny dzień, jeśli się nie mylę, to bombardowanie i pożar miasta. Zrzucono dużo małych bomb zapalających. Nie jest to takie groźne jeśli czuwają ludzie, przygotowani do ich ugaszenia. Ale wielu mieszkańców miasta opuściło swe domostwa i chroniło się w bezpieczniejsze miejsca, w okolicznych wsiach. Dlatego rozszalały się pożary. Pali się na Zduńskiej, na Starym Rynku, Mostowej. Płonie budynek gimnazjum.
Ugasiliśmy trzy takie bombki na strychu budynku Mostowej 3, ale wokół szaleją dalej pożary. Brak sił i odporności psychicznej spowodował, że i my z całą rodziną opuszczamy dom i udajemy się przez most, przejazd kolejowy, koło browaru ulicą Chełmońskiego. Zatrzymujemy się u znajomych (naszej dawnej niani p. Marii Płuski). Zmęczeni zasypiamy.
Rano budzi nas warkot – Niemcy! Jadą samochody, motocykle, wyrośnięci, w gumowych, zielonych płaszczach, w okularach. Nie zwracają na nas zupełnie uwagi. Jadą w kierunku Boczek, Chąśna, Rybna.
Dociera do nas wiadomość, że przy ulicy Warszawskiej Niemcy rozstrzelali kilku harcerzy. Matka ściąga z nas (z bratem) harcerskie mundury, przebiera w gimnazjalne ubrania, obcina lśniące guziki i tarcze. Biegnę na przełaj zobaczyć na Warszawską. Tak, w dołach koło cegielni wrzuceni w mundurach. Wokół stoi trochę wystraszonych ludzi. W tamtych chwilach rozpoczęła się moja harcerska wojna z Niemcami.
Wracam do rodziców i udajemy się do miasta. Było to chyba 9-go września, ale co do tego nie mam pewności. Z bratem udajemy się w stronę rynku. Wchodzimy do wypalonego budynku gimnazjum. Są jeszcze stropy, a róg budynku przy Rynku i Mostowej, choć okopcony, ale nie spalony. Spotykamy księdza prefekta Zawadzkiego. Zagania nas do roboty.
Na wózek ładujemy niespalone akta szkoły, portret patrona szkoły ks. Józefa Poniatowskiego, zdejmujemy nietknięty sztandar szkoły z całą gablotą, ładujemy na wózek deską do góry i jeszcze z kimś młodym. We czwórkę wywozimy to przez rynek do Kościoła Popijarskiego i składamy w prawej wieży kościelnej. Wracając do domu czuję, że pomimo tych nieszczęść i przeżyć, zrobiłem coś dobrego, coś przeciwko Niemcom.
Ale następne dni będą jeszcze bogatsze w wojenne wydarzenia. Noc spędzamy w małej piwniczce pod werandą. Okienko, jeszcze przed wybuchem wojny, opatrzyłem workiem ze szmatami i obsypałem ziemią. W tej niedużej piwniczce, prócz naszej pięcioosobowej rodziny, schroniła się p. Brzozowska z córką i nasz mały, biały w czarne łatki piesek – „Zulejka”. Piwniczka nie miała stropu, a tylko lewary i deski. Wchodziło się do niej po drabinie. Aby zwiększyć nasze bezpieczeństwo rzuciliśmy na klapę dwie gęste siatki druciane z łóżek.
W nocy zbudził nas jakiś ruch, niemieckie gardłowe komendy, strzały. Najpierw pojedyncze, potem kanonada i jakieś wybuchy. Potężne reflektory oświetlają ogrody za naszym domem, przez jakiś czas nie słabnie kanonada. W piwnicy szeptem odmawiam modlitwy. Trwa to bardzo długo, tak nam się wydaje. Co jakiś czas potężne okrzyki „Hurra!”, „Hurra!” każą nam się domyślać, że trwa zacięta walka. Wreszcie zaczęło dnieć i zrobiło się cicho.
Z wielkim wysiłkiem podnosimy klapę z siatką i brat mój Tadeusz zaczął wychodzić po drabinie, by zobaczyć co się dzieje na podwórku. Ledwie wychylił głowę nad parapet okien, a tu nagle sypnęły serie z automatów w jego stronę. Poleciały resztki szyb z okien, z trzaskiem zamknęła się klapa i spadły na nią maskujące ją siatki łóżek. Niemcy! Na podwórku Niemcy! Zauważyli naszą obecność. Za chwilę kolby rozbijają resztki okien i ciężkie, podkute buty słyszymy nad sobą.
Włażą następni żołdacy. Matka ściska pysk psa, by nas nie zdradził, siedzimy bez ruchu. A żołdacy krążą po wielkim, pięcioosobowym mieszkaniu, pustym, w którym leżą tylko pod ścianą sienniki ze słomą. Nocowali tu ewakuowani pracownicy PZUW z Konina i Turka, ale wyjechali dalej.
Słyszymy niemieckie przekleństwa, za jakiś czas wychodzą. I znów strzały i „Hurra!”. Robi się zupełnie widno co widzimy przez szpary przy klapie. Odczekawszy czas jakiś, znów próbujemy otworzyć naszą klapę – na podwórku Polacy, nasi żołnierze. Zapanowała wśród nas wielka radość. Wychodzimy szybko z naszej kryjówki, ale wokół nas zaczyna snuć się jakiś swąd – dym. Nasz dom się pali! Niemcy polali czymś leżące sienniki i podpalili. Zamknięte okiennice i brak powietrza nie pozwolił buchnąć płomieniom. Zetlały już leżące sienniki, spaliła się częściowo podłoga, palą się wewnątrz tynkowane ściany.
Matka przeprowadziła więc chorego ojca do dużych, sklepowych piwnic w budynku Mostowa 3, gdzie schroniło się wiele osób, a my przystępujemy do gaszenia. Otwieramy okiennice i okna, fala powietrza przegania dym, buchnął płomieniem pożar. Rąbiemy ściany czym kto ma, szczotkami dusimy płomienie, lejemy wodą. Przez okna z piętra wydostajemy się na dach. Stamtąd straszny widok. Palą się domy na Starym Rynku, płonie Kolegiata, walą się płonące wieże. Z wielkim trudem udało nam się ugasić pożar naszego domu.
Na podwórzu pełno naszych żołnierzy. Zmęczeni opowiadają o wyczerpujących marszach po 80 kilometrach na godzinę. Piją wodę z sokiem, której mama nie nadąża szykować. Moczą nogi i po chwili odpoczynku idą dalej.
Z bratem ruszamy oglądać pole walki. Obydwa mosty wysadzone. Przy drewnianym moście działko niemieckie, przy nim zabity Niemiec, już bez butów. Na brzegu rzeki, częściowo w wodzie nasz żołnierz, ranny. Podobno był już na moście kolejowym, kiedy Niemcy wysadzili most. Spadł odrzucony wybuchem i podczołgał się do brzegu. Znajduje się zaraz jakiś sanitariusz z noszami na dwukołowym wózku, pomagamy go wyciągnąć i z bratem i Karolem Brzozowskim i sanitariuszem transportujemy go do szpitala wojskowego w Klasztorze Bernardynek.
Przed naszą posesją wóz bojowy na gąsienicach i motocykl z przyczepą. Na pojazdach tych zrabowane mienie prywatne, materiały, nawet żelazko elektryczne Za załomem budynku Mostowa 3 drugie działko niemieckie przy nim dwóch zabitych żołnierzy. Tych trzech pochowano potem na klombie w Saskim Ogrodzie w pobliżu domu Mostowa 3. W Saskim Ogrodzie, na drewnianej werandzie przy „Polonii”, zgromadzono jeńców niemieckich wziętych w tych walkach. Jest ich około 60-ciu. Na rynku jeden zabity Niemiec. Chciał się poddać i sami Niemcy go zabili.
Tak pamiętam Łowicz w pierwszym okresie walk. Ale walka trwa nadal, Niemcy otrzymują posiłki. Uderzają znów na miasto. Zajmują nawet podobno Stary Rynek. Nasze wojska są za Bzurą. My między dwoma liniami na Mostowej. Atakują, posuwają się w stronę mostu. W połowie ulicy robią barykadę z żywych ludzi, wyciągniętych z piwnic, głównie domu Mostowa 3.
Mój ojciec leżał tam „bez życia” i dlatego dali mu spokój. Ginie wtedy piekarz z Mostowej Buder, trafiony w głowę. Nasz starszy kolega St. Kwaczyński był wtedy trafiony w palec ręki. A nasi znów atakują. Niemcy muszą się cofnąć. I wtedy, już dłużej nie czekając, z małym 6-cio letnim bratem na rowerze, z chorym ojcem, matką i bratem ruszamy, w jednym tylko możliwym kierunku – na północ. Przechodzimy po wąskiej kładce wysadzonego mostu, mijamy okopanych na wale, na wprost elektrowni, naszych żołnierzy i powoli idziemy, aby dalej od tego piekła.
Idziemy dokąd nam sił starcza. Mijamy wsie Sierżniki i Błędów. Wreszcie w jakiejś oborze, w tłumie uciekinierów próbujemy odpocząć, zasnąć. I znów w nocy ruch, wojsko. Odprzodkowują działa, ustawiają na stanowiskach. Każą nam wynosić się dalej, tu może być walka. Idziemy dalej, by gdzieś przykucnąć, dospać do rana. Straciliśmy już zupełnie rachubę czasu, jaki dzień tygodnia, miesiąca. W dzień trochę lepiej ale znów samoloty.
Trudno policzyć nadlatujące „Stukasy” (Junkersy-87). Nurkują i rzucają bomby na Kiernozię czy Czerniew, nadlatują następne i tak bez przerwy. Czy tam pozostanie jeszcze ktoś żywy? Jak długo to tak trwać może? Znów noc, gdzieś w dali kanonada, gdzieś dalej pożary. Wyczuwamy, że nie jest dobrze. Nikt z wojskowych nie chce z nami rozmawiać, nikt nic nie wie.
Wreszcie panika, nawet w części wojska. Niemieckie czołgi przerwały się gdzieś pod Sochaczewem czy Kozłowem. Wojsku trudno z nimi walczyć, nie ma bardzo czym, nie pomaga poświęcenie i bohaterstwo.
I wreszcie kapitulacja. Polski opór został zgnieciony przeważającymi siłami. Ta chwila zastała nas w Osieku. Przedtem jeszcze pogubiliśmy się z rodziną. Apatia ogarnęła wszystkich. Wszystko porozbijane – niczyje. Rozbity wóz, skrzynia, jakieś naczynia liturgiczne. Bezpańskie konie, niektóre ranne.
Chłopi z batami odganiają je od swojej koniczyny. Po kliku godzinach spotykamy ojca i brata. Jesteśmy więc wszyscy żywi. Czas myśleć o powrocie do domu. „Zorganizowaliśmy” jakąś porzuconą bryczkę, złapaliśmy z bratem spłoszonego konia, jakaś wojskowa taborowa uprząż, rower z tyłu przymocowany i ruszamy do domu. Smutna to była droga, smutni ludzie ze zwieszonymi głowami.
Wracamy na południe do swego miasta. Wreszcie znajome już strony, przejeżdżamy tory kolejowe. Naprzeciw kapliczki koło elektrowni niemiecka kuchnia polowa, dają zupę Polakom i filmują. Wielu ludzi przechodzi, zatrzymują się nawet na chwilę, nieliczni jednak tylko z garnkiem lub z miską podchodzą po zupę. Terkocze kamera filmowa. Jesteśmy bardzo głodni, od kilku dni nie jedliśmy nic gotowanego. Odwracamy głowy i przechodzimy.
Z trudem przeprowadzam, trzymając wystraszonego konia za uzdę, po wąskiej kładce prowizorycznego mostu. Jesteśmy na Mostowej. Prawie cała wypalona, nieliczne tylko zostały porozbijane domy. Próbuję wjechać bryczką w naszą posesję (pod 5-tym). Wystraszony koń szarpie się. Stopień bryczki przygniata mi nogę do słupa. Jestem kontuzjowany – krew. Bandażują mi nogę w kolanie. A domu naszego nie ma.
Drewniany pałacyk (wybudował go dla siebie właściciel garncarni Wekstain, a potem kupił go mój stryj Stanisław Worczyński) zniknął z powierzchni. Pozostało rumowisko cegieł i belek sterczących. W miejscu ogródka przed domem wielki lej po bombie. Nie widziałem jeszcze takiego dołu, koło 4 metrów głębokości z tych gruzów opuścili to miejsce z powodu naszego przyjazdu.
Zostaliśmy sami i przyszła rozpacz. Zanim zaczęliśmy gdzieś szukać jakiejś pomocy usiadłem na zwalonej belce, wyprostowałem bolącą, obandażowaną, prawie sztywną nogę. Gdybym umiał i mógł zapłakać. I wtedy właśnie, ja piętnastoletni, wątły chłopak zdałem sobie sprawę, że te wrześniowe przeżyte dni spowodowały, że stałem się kilka lat starszy, że przestałem być chłopcem.
Taki był mój wrzesień.
Warto zobaczyć
Na skróty
Newsletter
Zapisz się do naszego newslettera by otrzymywać najświeższe informacje z Łowicza i okolic.
Podaj adres e-mail:
Podaj adres e-mail:
Kontakt
Urząd Miejski w Łowiczu
Kod pocztowy: 99-400, ŁowiczPlac: Stary Rynek 1
Tel.: 46 830 91 51, 830 91 52
Fax.: 46 830 91 60
E-mail: umlowicz@um.lowicz.pl
design by fast4net